07.12
Poranek wita mnie deszczem, DESZCZEM. Ten deszcz jest taki, jak u nas podczas burzy kiedy mowimy, ze leje. Tylko, ze tutaj leje juz dwie godziny i nie zamierza przestac. Nie zmieniam jednak planow i z nadzieja na rozpogodzenie z Coolangatta biore Greyhound bus do Byron Bay. Do zatoki docieram przed poludniem z planem jakiegos campu. Pada jednak nadal, a backpakerow duzo i trudno o miejsce (brak miejsc nawet na polu kempingowym!). Widok ciemnej 16 osobowej (:o) sali i jasniejszego nieba powoduje, ze rozmyslam sie jednak z hostelu. Przestaje padac. Po puszce spaghetti z Aldi (jakby Lidla) wyruszam na Cape Byron. Maszeruje sie pod gore, ze 3 kilometry. Na wzgorzu czeka nagroda - niesamowity widok na kilkukilometrowa plaze Tallow Beach, migrujace delfiny oraz latarnia morska. Lonely Planet mowi, ze najmocniejsza w Australii, choc prawde mowiac nie wydaje sie zbyt duza. Tu pod latarnia - najbardziej na wschod wysuniety punkt kontynentu. Pamiatkowa fotka i schodze na sam cypel. Dalej sie juz nie da. Pieknie tu. I fajna plaza ponizej - Watego. Plan campu w tym miejscu jednak nie wypali - za duzo ludzi, a zbocza zbyt strome, aby rozstawic namiot. Po odswiezajacej kapieli z malymi przygodami docieram do Main Beach, aby przedostac sie na wschodnia plaze, ktora widzialem wczesniej z gory. To bedzie dobre miejsce na nocleg (kemping na plazy jest niezgodny z tutejszym prawem, a przy kazdym oficjalnym zejsciu sa znaki zakazujace wielu rzeczy - w tym kampowania, wiec nie robcie tego w domu;]). Sciemnia sie, a ja znajduje miejsce na nocleg. Rozstawiam namiot na piasku (co jest nie lada wyzwaniem) i wpelzam w niego niczym w kokon. Ocean szumi, fale rozbijaja sie o skaly. Jest ciemno, na plazy nie ma juz nikogo, tylko swiatlo z latarni wydaje sie przypomniac oko Saurona, ktore szuka wrogow Mordoru. Doranoc.